Mam sześcioro rodzeństwa. Co ciekawe wszyscy mamy imiona zaczynające się na literę „B”, ale dziś nie o tym 🙂 Jako nastolatka opiekowałam się często siostrą i siostrzeńcami, którzy byli około 10 lat młodsi. Na podstawie własnego doświadczenia i obserwacji nauczyłam się wtedy, że dzieci wymagają czasu i trzeba się nimi ciągle zajmować. Trudno jest przy nich mieć własne plany; bywają niegrzeczne i nie łatwo je zrozumieć.
To z czego nie zdawałam sobie sprawy to fakt, że takie młodzieńcze poglądy będą miały wpływ na moje dorosłe życie i kiedyś przyjdzie mi się z nimi zderzyć. Z czasem zaczęłam powtarzać sobie i innym, niby w żartach, ale tak naprawdę ze strachu, że lubię dzieci, ale własnych mieć nie zamierzam. Mam swoje plany, więc wystarczy mi kontakt z dziećmi moich sióstr.
Kiedy znalazłam fajnego kandydata na męża (nawiasem mówiąc kandydatura przeszła 🙂 razem zaczęliśmy rozmawiać o wspólnej przyszłości, rodzinie, dzieciach. Byłam w szoku jak wiele jest we mnie sprzecznych emocji. Ekscytacja, że z tym mężczyzną razem możemy stworzyć rodzinę przeplatała się ze strachem. Bałam się, że zostanę kurą domową, zmęczoną i poświęcającą się tylko dla innych, a nie mającą własnego życia. Najgłębiej bałam się, że nie sprawdzę się w roli rodzica.
Do tego dochodziła jeszcze poważna niechęć do służby zdrowia, a co za tym idzie olbrzymi strach przed porodem. Postanowiłam jednak dać szansę marzeniom, a że one nie spełniają się same, zaczęłam je spełniać. Zdecydowaliśmy, że damy sobie rok na przygotowanie się do powiększenia naszej rodziny o pierwsze dziecko.
To był mój czas na oswojenie się z wizją posiadania dzieci. Zaczęłam zmieniać swoje nastawienie. Obserwowałam jak inni budują rodziny. Zdałam sobie sprawę, że nie jestem już małą dziewczynką, która musi czasami pilnować młodsze rodzeństwo. Stałam się dorosłą kobietą, która chce mieć własne dzieci i może się do tego przygotować, a w dodatku nie będzie wychowywać ich sama.
Dużym pozytywnym doświadczeniem był wspólny wyjazd nad jezioro z przyjaciółmi, którzy mieszkali za granicą. My nie posiadaliśmy wtedy dzieci, a oni mieli już dwójkę maluchów. Nie potrafiłam sobie wyobrazić tego wyjazdu, ponieważ byłam pewna, że nie będziemy mieli czasu aby spokojnie porozmawiać. Okazało się, że oni byli na tyle zorganizowani, że mieli czas i dla dzieci i dla nas. Byliśmy ciekawi jak to robią. Polecili nam książki Tracy Hogg „Język niemowląt” i „Język dwulatka”.
Te książki złamały we mnie wszelkie stereotypowe myślenie na temat dzieci. Nabrałam entuzjazmu, nadziei i przekonania, że rodzicielstwo może być ukierunkowane. Można się do niego przygotować, nauczyć się pewnych rzeczy, a nie liczyć tylko na instynkt rodzicielski, którego ja wcale nie czułam.
Przestałam bać się posiadania dzieci, bo w końcu poczułam, że mam duże szanse stać się dobrą mamą.
Oczywiście, życie zweryfikowało wiele książkowych przykładów. Dopiero praktyczne zastosowanie pokazało mi co autorka chciała przekazać. Kilka wątków musieliśmy czytać wielokrotnie, żeby tak naprawdę zrozumieć o co chodzi.
Tak wygląda każdy proces uczenia się. Najpierw obserwujesz, czytasz. Później próbujesz zastosować zdobytą wiedzę. Sprawdzasz co nie działa. Aż w końcu załapujesz o co chodzi i po czasie sama wypracowujesz swój własny styl.